Oblężenie niebios. Rozdział ósmy

W Sienie nastał czas szaleństwa, czas cofnięcia wszelkich ograniczeń, dni szaleństw, dni nieokiełznanej radości, które poprzedzały Wielki Post. Krew starożytnego miasta znowu zawrzała i nawet jego posady zdawały się kołysać od spazmatycznych śmiechów.

Na każdym rogu ulicy grali muzycy, a wydobywane przez nich dzikie tony łączyły się w nieznośną kakofonię. Pod dziwacznymi maskami i makijażami tysiące mieszkańców miasta zgubiło swą tożsamość. Tańczono na Campo, tak samo jak na wszystkich okalających go uliczkach, a wszystkie contrady stały się jednością, jakby z Hadesu wyszli pogańscy bogowie, Wenus i Bachus, Sylen i Kupidyn, chcąc raz na zawsze opanować miasto swą władzą absolutną, chcąc władać nim zarówno w świetle dnia, jak i w ciemnościach nocy.

W tętniącej energii tancerzy i buncie kolorów bander i kostiumów można było dostrzec pewne dziwaczne piękno. Najpiękniejsze dziewczęta Sieny paradowały ulicami na wozach tak ciężkich od kwiatów, że wyglądających niczym ruchome grządki kwiatowe, zaś spoglądający za nimi tłumnie młodzieńcy wykrzykiwali słowa najwyższego podziwu, biegnąc później za wybrankami i próbując umówić się z nimi na sekretne spotkania. Na okres karnawału zawieszono bowiem wszystkie surowe prawa miejskie, więc nikt nie musiał wracać do domu po tym, jak dzwon Sovrany oznajmił początek godziny policyjnej.

Młody poeta Neri di Landoccio wraz ze swym przyjacielem o imieniu Malavolti, kroczyli ulicami przebrani za fauny, ze szpiczastymi uszami, krótkimi rożkami i futrzanymi bryczesami zakończonymi kozimi podkowami. Poszukiwali nimf, a znajdywali ich tak wielkie ilości, że aby sobie z nimi poradzić, musieli skorzystać z pomocy rzymskiego centuriona i dwóch podpitych Maurów.

Założywszy czerwono–zielono–niebieskie maski, Orlando, młody Stefano, a nawet surowy Bartolomeo pogonili w pewnej chwili za mrowiem bachantek, jednak grupa ta rozdzieliła się w ucieczce, więc bracia stracili się z oczu, spotykając ponownie dopiero przy beczkach i kadziach ojca, gdzie szeptem wymienili między sobą historie dopiero co przeżytych przygód.

Na placu Campo zamożny bankier ser Nanni di Vanni, przebrany za chińskiego księcia z jedwabnym turbanem i długimi kolczykami, a także zakrzywionym, obsadzanym drogimi kamieniami mieczem, przewieszonym w poprzek jego potężnego brzucha, próbował nakłonić grupkę nieco podchmielonych przekupniów, by pomogli mu złapać największą handlarkę rybami w mieście, Ninę Pacci i pomalować ją czarną farbą. Kiedy jego ofiara została wreszcie przyprowadzona, walcząca i bez przerwy przeklinająca, tłum zawył z zachwytu. Przez chwilę wyglądało nawet na to, że zdoła wyrwać się z rąk swych oprawców, którzy jednak w końcu ją ujarzmili, z radością pokrywając jej ciało od stóp do głów farbą.

– Zatańcz dla nas, Nino – radośnie krzyknął do niej ser Nanni. – Dziesięć złotych florenów za taniec, moja czarna piękności!

Handlarka ochoczo przyjęła darowane jej pieniądze, a po chwili, szczerząc niemądrze zęby, zaczęła kłapać nogami, niczym wyrzucony na brzeg waleń, rozpryskując dookoła farbę do wtóru pisków i oklasków setek gapiących się na nią przechodniów.

Trzej młodzi arystokraci przeszukiwali w tym samym czasie uliczki miejskie, próbując znaleźć swą szesnastoletnią siostrę, która potajemnie zanurzyła się w morzu szaleństw karnawału. W końcu znaleźli ją w którejś z tawern w ramionach tęgiego jegomościa w masce, tnąc go po chwili swoimi mieczami i uciekając z wrzeszczącą z przerażenia dziewczyną, zanim jeszcze straże miejskie zdążyły przybyć na miejsce zbrodni.

W okresie tym popełniono jeszcze pięć innych morderstw, ponieważ był to zawsze najbardziej odpowiedni czas załatwiania starych waśni. Wśród ofiar znalazł się między innymi członek rządu, zasztyletowany przez zazdrosnego męża, który natychmiast po dokonaniu zemsty uciekł w nieznane.

Istnym apogeum wydarzeń okazały się jak zwykle ostatki. Cała Siena oszalała, próbując w jedną tylko noc zrównoważyć sobie cały rok przyzwoitości i trzeźwości, łakoma wszelkich przyjemności.

Pary schodziły się więc, rozstawały po kłótniach i schodziły na powrót. Tysiące mieszkańców zaczynało i kończyło przelotne związki miłosne, zaś w całym mieście czaiło się za aksamitnymi i jedwabnymi maskami coraz większe niebezpieczeństwo.

Karnawał wdarł się w samotność Katarzyny przede wszystkim w formie ogromnego hałasu. Jej pokój znajdował się przecież na tyłach domu, gdzie ulica Vicolo del Tiratoio wspinała się w górę tak stromo, że zarówno ona, jak i podłoga pokoju opończanki były tak naprawdę na tym samym poziomie.

Hałas nie ustawał ani dniem, ani nocą i zdawało się, że nigdy nie ucichnie. Czasami, kiedy tłumy paradowały ulicami miasta, by zgromadzić się na Campo, był jedynie buczeniem roju jakichś owadów. Innymi razy, zarówno w świetle dnia, o zmierzchu, jak i w nocy, dawało się usłyszeć przenikliwe chichoty, zmieniające się czasami aż w pisk, albo pośpieszne kroki uciekającej kobiety, za którymi stąpały jakieś dudniące, męskie stopy, a wszystko kończyło się jeszcze głośniejszym wrzaskiem, błagalnym wołaniem o pomoc i jednoczesnymi wybuchami ostrego, męskiego śmiechu.

Zewsząd dochodziło brzdąkanie mandolin, odległe dźwięki zespołów muzycznych i zawsze bliskie, zdyszane rozmowy młodych par, pełne żądań, odmów i nagłych ustępstw.

Pewnego razu wzdłuż całej Vicolo del Tiratoio dało się słyszeć odgłosy pośpiesznych kroków, a potem, tuż pod oknem Katarzyny, płomiennych pocałunków, obejmowania i szeptów: „Kocham cię, carissima, tylko ciebie, najpiękniejszą dziewczynę pod słońcem!”.

Opończanka nie mogła tego wszystkiego nie słyszeć. Mocny, młody głos był tak blisko, że zdawało się, jakby mężczyzna znajdował się w samym jej pokoju, w jej celi. Ale przecież jego szepty nie były przeznaczone dla niej. Nikt nigdy nie powie jej ani takich, ani podobnych słów. Mężczyźni puszczają ją wprawdzie pierwszą na ulicy, czyniąc to jednak zawsze z wymownym spojrzeniem, pełnym szacunku i współczucia, a nawet odrobiny pogardy dla istoty, której nie pozwolono stać się prawdziwą kobietą, dla chodzącego trupa, wszędzie noszącego ze sobą biało–czarną trumnę. Męskie ramiona nigdy jej nie obejmą. Żaden mężczyzna nie poparzy jej ust pocałunkami…

W chwilę później zorientowała się, że myśli te nie rodzą się z jej woli, ale przez wroga próbującego rozniecić ogień jej zmysłów. Dlatego natychmiast odpowiedziała gwałtownym ciosem. Tyle, że gdy tylko zabijała jedną taką myśl, natychmiast pojawiały się dwie kolejne, żywe niczym zwierzęta, niczym ludzie, wkrótce zapełniając sobą całą celę. Przedrzeźniały ją, szydziły z niej i śmiały się; tańczyły w parach, niektóre z nich zapamiętale, inne gestykulując i przybierając bezwstydne pozy, mrugając do niej i nęcąc, by się przyłączyła.

– Jesteś dziewczyną z krwi i kości, prawda? Czy to prawda?

Były nagie i piękne, pełne siły i rytmu. Były radosne i wyciągały do niej dłonie, zachęcając do wspólnego tańca…

To mogło się skończyć tylko w jeden sposób. Będzie musiała im ulec, jak uległa ta dziewczyna na ulicy, poddając się i zatapiając w zapamiętaniu, płonąc namiętnością. Nie istniała żadna inna droga, tylko ta jedna. Przecież odmęt piękna zdążył już zupełnie ją wciągnąć. Czemu więc nadal się waha, czemu ciągle powstrzymuje swe pragnienia? Przecież jest czas na wszystko, a teraz z pewnością nadeszła na to pora.

– Jezu! – krzyknęła. – Dodaj mi wiary! Dodaj mi wiary!

Tańczący zadrżeli, a piekielne rytmy ucichły nieco.

– Jezu! Jezu!

Blade już cienie zamigotały słabo, skurczyły się i w końcu znikły. Cela znowu była pusta. Hałas za oknem zmalał do szumu jakichś owadów, a po chwili nawet i to całkowicie ucichło. Zwyciężyła, ostatkiem siły woli wzywając Imienia Tego, który jest nad wszystkimi innymi, na dźwięk którego gną się wszystkie kolana.

Cela, która jeszcze przed chwilą była placem boju, teraz, gdy pojawił się w niej Ten o Pięciu Ranach, zadrżała, Katarzyna zaś padła Mu do stóp.

– Panie, Panie – łkała – gdzie byłeś, gdy mnie dręczyli?

– W twoim sercu.

***

Kiedy tydzień później odwiedziły ją jej przyjaciółki, siostra Alessia i siostra Francesca, Katarzyna powiedziała im:

– Na początku nie rozumiałam, co Pan do mnie mówi. Jak to bowiem możliwe, by był w moim sercu, ja zaś nie miałam tego świadomości? A byłam, musicie to wiedzieć, całkowicie tego nieświadoma. Czułam tylko przerażenie, odrazę i gorycz, że będę musiała przejść do świata szatana. Powiedziałam Mu to zresztą. On jednak odpowiedział i od razu zrozumiałam, że ma całkowitą słuszność i to nawet jeśli Go nie rozumiemy. Bo właśnie dlatego, że był w moim sercu, czułam przerażenie z szatańskiego kuszenia, mając jednocześnie siłę, by się przeciwstawić. Wola była moja, ale siłę, całe naręcza siły, przekazał mi Pan.

– Czemu jednak w ogóle pozwolił, by cię kuszono? – niepewnie zapytała siostra Alessia.

– Sprawdzał mnie w ten sposób.

– To znaczy, że chciał wiedzieć, co zrobisz? – dodała Francesca.

Katarzyna uśmiechnęła się na to.

– Wszechwiedzący nie pała ciekawością – odparła im. – Prosząc Abrahama o poświęcenie swego syna, Izaaka, Bóg nie chciał dowiadywać się, co takiego Abraham uczyni. Wiedział przecież. Ale Abrahama prośba ta zmieniła w nowego, lepszego człowieka, ponieważ pokazał swą gotowość poświęcenia Bogu najdroższego, co miał. Można by powiedzieć, że po tym wszystkim Abraham stał się prawdziwym człowiekiem.

– Więc kimże był wcześniej?

– Tym, czym jest każde stworzenie. Nikim. Sam był zupełnie nikim. Wszelkie stworzenie przychodzi z nicości i w nicość odchodzi. Staje się też nicością przez grzechy. Właśnie dlatego święty Paweł nauczał, że zapłatą za grzechy jest śmierć. Dlatego Nasz Pan powiedział, że bez Niego nic nie możemy. Nie istniejemy nawet. Jesteśmy tylko poprzez Niego i w Nim.

Siostra Francesca potarła na to swój mały, nieco zadarty nos.

– Tròppo Cecca – stwierdziła w końcu. – Jestem zbyt głupia, by zrozumieć takie sprawy. Po prostu Go kocham, więc będę próbowała robić to, czego chce.

– Droga Cecco! – odparła Katarzyna, nadając tym samym zakonnicy nowy przydomek. – Nikt z nas nie potrafi ani grama więcej. Nikt przecież nie zrozumie Boga. Nicość nie może zrozumieć Bytu.

Wiele młodszych opończanek nadawało sobie wzajemnie przydomki. W ten właśnie sposób Giovanna di Capa znana była jako „Szalona Joanna”, zaś Alessia Saracini jako „Pucułowata”, choć prawdę powiedziawszy miała tylko przyjemnie zaokrągloną twarz.

To właśnie Katarzyna zaczęła tę gierkę, a kiedy przeorysza sprzeciwiła się, stanęła twardo we własnej obronie.

– Nie uważam, by Nasz Pan miał coś przeciwko temu – stwierdziła. – Lubi przydomki.

Wielebna matka Nera di Gano bardzo chciała spytać, skąd siostra Katarzyna może to wiedzieć, choć z drugiej strony obawiała się odpowiedzi: „powiedział mi”, dlatego w końcu po prostu zdecydowała się wszystko przemilczeć. Katarzyna zaś uśmiechnęła się do niej, ciągnąc dalej:

– Sam również nadaje ludziom przydomki. Piotra nazwał przecież „Szymonem”, Jakuba i Jana „Synami Gromu”, zaś Judasza Iskariotę „Synem Potępienia”.

I tym razem przeorysza powstrzymała się od jakichkolwiek komentarzy. Próbowała sobie w duchu wytłumaczyć, że osoba lubiąca nadawać innym przydomki musi posiadać spore poczucie humoru, a to już dobry znak. Nastawieni na mistykę fanatycy nigdy nie słynęli z żartów. A mimo to martwiła się. Opończanki były zakonem i jak każdy zakon miały swoje śluby, choć nigdy nie żyły ani jako społeczność, ani też jako pustelniczki. Miały swe spotkania i zawsze chodziły wspólnie na Msze Święte, ale większość czasu spędzały w samotności, a ich prawdziwym, stałym opiekunem było sumienie, przez co jeszcze ważniejszym stawało się to, by jak najmniejszą uwagę skupiały na sobie samych i nie robiły nic, co mogłoby stać się przyczyną plotek, czy skandali. Siostra Katarzyna miała zaś chyba talent do sprawiania, by mówili o niej inni. Nie żeby ją gdzieś widywano – oczywiście poza kościołem – wręcz przeciwnie, praktycznie cały czas przebywała w domu rodziców i nawet tam wybierała zupełną samotność. Według tego, co jej spowiednik powiedział ojcu Montucciemu, nie uczestniczyła nawet w rodzinnych posiłkach i rozmowach, stale pozostając w swym pokoju, który pozostali członkowie rodziny zaczęli wkrótce traktować jak jej celę, jej klauzurę. Nikt jej tam nie odwiedzał, poza rzadkimi wizytami innych sióstr. Nie można jej było robić wyrzutów z jakiegokolwiek powodu. A mimo to wielebna matka Nera di Gano czuła, że istnieje w tym wszystkim pewne niebezpieczeństwo. Niebezpieczeństwo zagrażające siostrze Katarzynie i całemu zakonowi. Kiedy w grę wchodziły prywatne objawienia, akcent należało stawiać na słowie „prywatne” właśnie. Nie mogło przecież istnieć nic gorszego od członka zakonu religijnego, który nakazy otrzymywałby nie od swego przeora, spowiednika, kierownika duchowego, czy nawet generała zgromadzenia, ale bezpośrednio z Niebios.

***

Katarzyna czuła się szczęśliwa. Zakazali jej wprawdzie przystępować do Komunii Świętej częściej, niż raz w miesiącu, ale On przychodził do niej co dnia. Kiedy czytała oficjum, czytał je z nią. W ten sposób w każdej Gloria Patri mówiła: „Chwała Ojcu i Tobie, i Duchowi Świętemu”. Piękno tych modlitw, tych pradawnych, świętych słów spływało z jej ust niczym jadalne perły, albo pitne klejnoty. Przypominało to życie w przedsionku raju, gdzie wielkie bramy otwierały się co dzień na tyle szeroko, by można było dostrzec co nieco za nimi, a liczyło się tylko to, by stamtąd nie odchodzić aż do chwili, gdy otrzyma się pozwolenie przekroczenia ich i pozostania za nimi już na zawsze.

Kiedy jednak opuszczał ją któregoś dnia, powiedział: „Miłość do mnie i miłość do bliźniego, to to samo”, zaś kiedy wrócił w dniu następnym, dodał: „Dla Mnie nie możesz nic uczynić, ale możesz służyć i pomagać bliźnim”.

Nagle zrozumiała, dlaczego to mówi. Nie pozwalał jej zostać. Na horyzoncie zamajaczyło nowe życie. Dotąd żyła niczym pustelniczka, tylko z Nim. Teraz jednak miała stracić całe to codzienne szczęście. Próbowała się sprzeciwić, błagać. Wyzbyła się przecież wszystkich ziemskich trosk… czy miała je przyjąć na nowo? Natychmiast jednak usłyszała Jego odpowiedź: „Czy nie dałem ludziom dwóch przykazań? Czy nie nakazałem, by kochali Boga i bliźnich?”.

Wcześniej odrobiła pierwszą część tego zadania, teraz zaś miała zająć się drugą.

– Czy zapomniałaś, że chcę, byś prowadziła do mnie ludzkie dusze? Byś pomagała potrzebującym i pysznych uczyła pokory?

Przerażona, poprosiła Go o siłę, łaskę i pomoc, uzyskując odpowiedź, że otrzyma je wszystkie w obfitości. Reszta zależała od modlitwy i to takiej, przy której czas zdaje się nie istnieć. Czasami, otrząsając się z niej, odkrywała, że przeminął cały dzień albo noc, a innymi razy modlitwa niosła ją przez wieki uniesienia i ekstazy, a kiedy w końcu wszystko się kończyło, Katarzyna widziała, że wszystko to trwało zaledwie parę minut.

Któregoś dnia, jak wiele razy wcześniej, usłyszała dźwięk uderzeń zegara ukrytego w białym pąku smukłej łodygi wieży Mangia. Zegar wybijał południe.

Za chwilę jej rodzice i wszyscy domownicy mieli zasiąść do posiłku.

Dlaczego jednak o tym w ogóle pomyślała? Czy On… czy chciał, by wyruszyła aż tak szybko? Czy nie dawał jej czasu na przygotowanie? Czy naprawdę miało to być już teraz? Teraz?

– Tak, moja córko, teraz.

***

Przy stole trwała kłótnia, co obecnie, odkąd Bartolomeo został członkiem Wielkiej Rady – co było oczywiście wielkim zaszczytem, aczkolwiek kapryśna natura mieszkańców Sieny doprowadzała do zmian w rządzie tak często, że niewielu tylko osobom udawało się utrzymywać swoje pozycje w radzie przez więcej, niż kilka miesięcy – zdarzało się dość często.

Według najnowszych plotek, papież Urban V opuścił Awinion, wyruszając na powrót do Rzymu, z czego Giacomo Benincasa był najwyraźniej niezwykle zadowolony, ponieważ – jak uważał – miejsce papieża jest właśnie w Wiecznym Mieście. Wprawdzie o samych Rzymianach nie miał zbyt wysokiego mniemania, bo w końcu zamordowali pierwszego papieża i apostoła Pawła, ale to właśnie tam znajdywały się groby tych dwóch wielkich uczniów Chrystusa, a poza tym Awinion leżał we Francji.

Bartolomeo wzruszył ramionami:

– Bez względu na to, czy przebywa w Awinionie, czy w Rzymie, papież i tak jest Francuzem, drogi ojcze, jego poprzednik był Francuzem i jego następca też będzie Francuzem.

– Tego nie wiemy na pewno.

– A jakże by inaczej? Olbrzymia większość kardynałów to Francuzi, więc nigdy nie oddadzą głosu na Włocha. A poza tym, czy kiedykolwiek otrzymaliśmy od Francuzów coś dobrego? Spójrz tylko na legatów papieskich, których nam podsyłają! Jeden gorszy od drugiego. Choć mam nadzieję, że papież wynajmie na swe usługi ser Aguto.

– Aguto? Tego angielskiego dowódcę? A cóż takiego sprawiło, że w ogóle o nim pomyślałeś? Sądziłem, że służy Księciu Mediolanu…

– Owszem, służył, ale to już przeszłość. Donoszono nam ostatnio, że jego ludzie ponownie, jak przed trzema laty, grabią okolice.

– Aguto to diabeł wcielony – wtrąciła mona Lapa. – Wszyscy to potwierdzą. Podaj wino, Stefano.

– Źle, kiedy pozostaje na usługach któregoś z książąt – stwierdził Bartolomeo – choć jeszcze gorzej, kiedy tak nie jest. Gdy nikt nie płaci ani jemu, ani jego bandzie rozbójników, zagarnie wszystko, na czym zdoła położyć swoją łapę. Zabrałby ostatni grosz żebrakowi i zrabowałby pieniądze ze skarbonek na datki dla ubogich.

– Książę Bernabò z Mediolanu był dla niego odpowiednim panem – wtrącił Stefano. – Wprawdzie także nie uważam, że legaci papiescy to dobrzy ludzie, ale nie powinno się ich traktować tak, jak czyni to Bernabò. Kiedy przywieźli mu bullę ekskomuniki, zmusił ich przecież, by ją zjedli!

Słysząc te słowa, kilku pracowników wybuchło głośnym śmiechem, dlatego Giacomo Benincasa spojrzał na nich z wyrzutem.

– Wystarczająco smutne jest to – stwierdził – że takie historie w ogóle mają miejsce. Aż człowiek zaczyna się zastanawiać, jak jeszcze długo dobry Bóg będzie na to wszystko pozwalał. Ale z drugiej strony wszyscy władcy…

Nagle przerwał, a w pomieszczeniu zapanowała cisza, ponieważ w tej samej chwili do stołu podeszła słabowita dziewczyna, ubrana w czarno–biały habit. Nie zdarzyło się to już od dobrych kilku lat. Niektórzy z pracowników i większość czeladników nigdy wcześniej nie mieli nawet okazji spotkania córki właściciela warsztatu, dlatego teraz wszyscy przyglądali się jej z ciekawością. Ale nawet członkowie rodziny czuli, jakby Katarzyna wróciła do nich ze świata umarłych.

Lapa ciężko oddychała, zaś Giacomo Benincasa, podnosząc kielich z winem, uśmiechnął się do dziewczyny radośnie i powiedział:

– Witamy, córko.

Był również pierwszym, który wyczuł, że odwiedziny Katarzyny oznaczają początek czegoś zupełnie nowego, choć oczywiście nie potrafi ł domyśleć się, co to takiego mogło być.

Prawdę powiedziawszy, nawet sama Katarzyna nie była tego pewna. Miała już dwadzieścia jeden lat. Pięć lat ciągłych modlitw, postów i żalu za grzechy świata, pięć lat potajemnego biczowania się i niekończącego czuwania przygotowało ją do boju, który właśnie miał się rozpocząć.

***

Dwa dni później ojciec Tommaso della Fonte wbiegł do celi ojca Bartolomeo de’Domenici.

– Nie uwierzysz – krzyknął. – Wyszła.

– To znaczy? Kto? Siostra Katarzyna?

– Codziennie odwiedza szpital Misericordia. W domu rodziców uprała wszystkie brudne prześcieradła, a przecież licząc kuzynów i kuzynki mieszka tam obecnie ponad dwadzieścia osób. Musiała chyba pracować całą noc! Teraz zaś piecze chleb. Co ją naleciało? Tak nagle… Cóż to wszystko znaczy?

Ojciec Bartolomeo de’Domenici napiął z wrażenia pulchne policzki.

On ją po prostu wypuścił – powiedział. – Chyba więc wkrótce będziemy świadkami mnóstwa cudowności…

cdn.


Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Oblężenie niebios.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz